Jeśli spytacie, dlaczego wybrałem się w niedzielę na wycieczkę po Górach Izerskich dopiero o 11.30, to odpowiem następująco: bo mnie, kuźwa, stać. A na poważnie – jakoś ciężko po tygodniu pracy zebrać się z samego rana w dzień wolny – może z wiekiem zmienię podejście. Słoneczne południe 26 stycznia 2020 – samotny wędrowiec w czarnych spodniach i oliwkowej kurtce wyrusza z Rozdroża Izerskiego i podąża monotonnym żółtym szlakiem w stronę Rozdroża pod Kopą. Na szyi zwisa mu sporych rozmiarów amulet w kolorze wczorajszego śniegu, bez którego w górach nie jest sobą. Tego dnia dotrze do Chatki Górzystów, po drodze spotykając dziesiątki narciarzy, a wracając spotka… Przeczytajcie sami.
Jak zawsze – długo zbierałem się do wyjazdu w Izerskie. Skutkiem mojego niedzielnego lenistwa była stosunkowo późna pora wyjścia na szlak, bo dopiero 11.30. Południe południem, ale rano sprawdziłem prognozy w naszych górach i oczom nie mogłem uwierzyć: 5’C na Rozdrożu Izerskim?! Czy ta zima powariowała nawet w naszych kochanych “Izerach”? Trochę się zmartwiłem, bo wspomniany wyżej amulet (czytaj obiektyw 300 mm) miał mi pomóc w uchwyceniu zmrożonych czubków świerków, a tu cały misterny plan miał iść się p…ójść w diabły, znaczy się.
Na Rozdrożu tego dnia było trochę mniej aut niż tuż po Bożym Narodzeniu – wtedy największy izerski parking pękał w szwach niczym miejsca postojowe pod marketami przed Wigilią. Tym razem większość pojazdów należała do rodziców z dziećmi na sankach lub do najczęstszego widoku zimą w “Izerach” – narciarzy biegowych. Ja natomiast ruszyłem żółtym szlakiem w stronę Rozdroża pod Kopą, po drodze spotykając tylko 2 grupy turystów (w tym jednych z Gryfowa – pozdrawiam!).
Po dojściu na Rozdroże pod Kopą byłem już trochę zgrzany – słońce z minuty na minutę topiło kolejne kilogramy śniegu. Było mi trochę za ciepło, ale powiew takiego powietrza w górach to piękna sprawa. Wtedy czuć je całym sobą. Na skrzyżowaniu podążyłem dalej żółtym szlakiem – prosto przed siebie, w stronę Jagnięcego Jaru.
Przy rozejściu dróg przed Jagnięcym Jarem zobaczyłem w oddali dwóch mężczyzn, którzy kilka minut zawzięcie dyskutowali i co chwilę pokazywali sobie coś na mapie. Najpierw zaczaiłem się z aparatem za świerkami, a następnie podszedłem i zagadałem. Polak, pod kątem odzieży, wyjęty z lat 90′ – właśnie takie Izerskie pamiętałem z lat dzieciństwa, więc jakiś sentyment powrócił. Natomiast Niemiec miał ciut nowszy sprzęt i kombinezon. Obaj w języku angielskim zastanawiali się, którą drogę wybrać dalej. Polak pytał mnie o drogę na Stóg Izerski i właśnie Rozdroże Izerskie, natomiast Niemiec raczej chciał wracać do Jakuszyc. Lubię takie spotkania – być może nigdy nie spotkam tych ludzi, ale chwila górskiej przygody, ten wspólny izerski mianownik, jest niesamowity. Rozmawiasz z kimś, kto ma tę samą pasję, co Ty, mimo że w ogóle go nie znasz.
Dawno tu nie byłem, więc odwiedziłem magiczny Jagnięcy Jar i jeden z bardziej niecodziennych pomników w Górach Izerskich – drewnianą kapliczkę Matki Boskiej Izerskiej, która jednocześnie przypominała posąg Światowida z czasów pogańskich. Wzbudzała powszechne zainteresowanie, tym bardziej, że obok znajduje się ławka i stół, gdzie narciarze mogą odsapnąć i spojrzeć, co to za dziwy wyrzeźbił człowiek – na pamiątkę trudu odbudowy lasów izerskich, kompletnie zniszczonych w latach 90.
Z Jagnięcego Jaru wróciłem kilkanaście metrów i podążyłem w dół dalej żółtym szlakiem. Widząc w oddali dwie narciarki z psem na leśnej autostradzie, nie mogłem się oprzeć – jeden z ciekawszych kadrów tej wycieczki.
Czas leciał nieubłaganie, a rozmoknięty śnieg coraz bardziej męczył nogi – mimo to przyspieszyłem kroku, chcąc w miarę szybko dojść do Chatki Górzystów, by tam odpocząć chociaż chwilę. Droga robi się na tym odcinku bardzo malownicza – wąskie śnieżno-zielone alejki, pagórki i doliny tworzą niesamowity krajobraz.
Prawda, że baśniowo? I dylemat – robić zdjęcia, czy walczyć z czasem i iść naprzód do Chatki. No cóż – musiałem to jakoś połączyć. Niebawem zameldowałem się na Hali Izerskiej i na dzień dobry powitała mnie grupa trzech jeźdźców śniegokalipsy. Teraz już wiecie skąd robiłem zdjęcie z nagłówka.
Chwila na termos z herbatą, ciastka i wafle, no i tradycyjnie – suszone daktyle. Mógłbym tu siedzieć i siedzieć. Chatka Górzystów jest jak Mekka – tutaj się tylko wraca. To miejsce ma swój klimat niezależnie od pory roku – choć osobiście wolę bywać tu poza weekendami, gdy ludzi jest znacznie mniej, ale już nie marudźmy. Po podwieczorku zebrałem się i ruszyłem w drogę powrotną. Kilometr po wejściu w las nagle wyrosło przede mną coś czworonożnego i śnieżnobiałego. W pierwszej chwili serce mi stanęło – głowa w ułamku sekundy przypomniała mi powieść Jacka Londona – Biały Kieł. Zwierzak okazał się nieufny, powęszył, podszedł i następnie odskoczył nagle, po czym zaczął warczeć. Chyba jeszcze adrenalina nie zdążyła zadziałać, bo wpatrzony w niego strzelałem seriami zdjęć. Na szczęście po chwili wyszli narciarze, którzy okazali się właścicielami tego “izerskiego wilka”. Na domiar “złego” całą drogę towarzyszyło mnie złudne przeczucie, że ktoś mnie śledzi albo że zwierzęta postanowiły wyjść w jednej chwili z lasu, a to jednak topniejący śnieg co i rusz spadał z gałęzi drzew, pobudzając wyobraźnię włóczykija.
Opis powrotu nic nowego nie wniesie, poza zjadanymi daktylami, więc pozostawię Was w aurze tajemniczych i pełnych niespodzianek zimowych Gór Izerskich.
-/ autor: Paweł Zatoński, źródło: izerskiwloczykij.pl /-