Zimowa wyprawa na Stóg Izerski

0
650
Pierwszy dzień lutego był ostatnią szansą, żeby powędrować po Górach Izerskich przed sobotnim załamaniem pogody i przed weekendowymi tłumami na szlakach. Tym razem postanowiłem wejść na Stóg Izerski, ale pierwszy raz od strony Czerniawy, drogą owijającą u podstawy Opaleniec (825 m n.p.m.) niczym bursztynowy naszyjnik szyję miłośniczki Morza Bałtyckiego. Były wątpliwości, czy szlak jest wydeptany i czy w ogóle droga pozwoli na wjazd bez łańcuchów na parking między Czerniawą a dolną stacją kolejki gondolowej, ale od początku…

Widok na Świeradów-Zdrój i Sepią Górę ze Stogu Izerskiego
Generalnie piątek rozpoczął się od “miałczenia”, bo Paweł miał się obudzić o 7.30 (oczekiwania vs rzeczywistość), bo miał dzień wcześniej przygotować ubiór i spakować plecak. Choćby mu płacili, student wykończony przedostatnią sesją na wymagającym kierunku jakim jest prawo, cieszący się obecnością w domu na Pogórzu Izerskim, nie wstanie o siódmej rano, no “nie ma ch*** we wsi”, posługując się cytatem z “Dnia Świra”. Wstałem dwie godziny później, szybka kawa, drożdżówka i owoce. Szybkie pakowanie (peleryna na niepogodę, aparat z jednym obiektywem – bo liczy się każdy gram, mapa Gór Izerskich 1:25 000 – moja ulubiona, bardzo dokładna; czekolada, wafle, banan, woda). Do tego statyw na aparat i ubiór na cebulkę – trzeba przyznać, że wyglądałem trochę jak żywcem wyjęty z lat 90′ – wszystko przez sympatyczną 20-letnią kurtkę, w której zazwyczaj handluje się na targu.

Maryla Rodowicz śpiewała o nim, że “dziś prawdziwych cyganów już nie ma”.
Przyciągałem uwagę tylko Niemek i emerytek, może to i dobrze – mieć taką niepozorną pelerynę niewidkę

Wysiadając na parkingu u podnóża Opaleńca, zaliczyłem pierwszy i ostatni upadek na trasie tego dnia – wyciągnąłem lewą nogę z auta i chcąc wstać, uprzejmy śnieg pokazał mi swoje drugie oblicze, odsłaniając lód u podstawy, co skutkowało pozycją leżącą-wyprostowaną…Otrzepawszy się ze śniegu, ruszyłem przed siebie, mijając na początku kilku seniorów z kijkami oraz bandę dzieciaków zjeżdżających w dół doliny, w której leży górna część Czerniawy. Dalej ludzi już nie było.

Krajobraz rodem z Kanady – początkowy odcinek drogi z parkingu – po prawej w dole leży Czerniawa

Ciepłe masy powietrza napływające znad Atlantyku sprawiały, że wędrówka była bardzo przyjemna – ciepły zapach śniegu przemieszany z ciemną wszędobylską wonią igliwia to czysta inhalacja, pobudzająca zmysł węchu. Droga w pewnym momencie zaczęła schodzić coraz niżej – góry pogrywały sobie ze mną, bo za chwilę czekała na mnie tzw. Katorga. Nazwa adekwatna – nachylenie stoku, którym wspinała się droga, było już mniej przyjemne niż powietrze. Letni wjazd tamtędy rowerem to dopiero test wytrzymałości. Ponoć nachylenie na odcinku 100 metrów sięga tutaj około 25%. Śmiałkowie wjeżdżający na Przełęcz Karkonoską tutaj narzekają jeszcze bardziej.

Strome podejście to za mało? Proszę bardzo – zwalone drzewa gratis.
Zgrzałem się niesamowicie – jednak kilka kilometrów takiego podejścia daje w kość, nawet jak jest się w formie. Wiatr śmigał tego dnia między świerkami jak dziki – najgorzej, że cały czas wiało mocno prosto w twarz, co przy tej stromiźnie nie ułatwiało zadania, a szlak był zawiewany co i rusz. Grunt, że w ogóle był wydeptany. Minąłem parę turystów, która zawróciła, kiedy przyszło jej mierzyć się z tą izerską wichurą…ale byłem już za daleko, żeby zawracać – poza tym góry to góry, tu nie ma łatwo.

Trudy wspinaczki wynagradzały takie widoki za plecami – do w miarę płaskiego jeszcze kilometr
Statyw wiele tu nie dawał – tak czy siak musiałem osłaniać (i trzymać) sprzęt przed zawiejami śnieżnymi i nagłymi podmuchami wiatru, który uderzał falami, smagał twarz jak dłonie żony, która przyłapała męża na zdradzie.

Początek serpentyn na Stóg – zakręt prawie 180 stopni i już lżejsze podejście – tutaj zaznaczała się granica ośnieżonych, zmrożonych drzew

Widoki z tej drogi na Czerniawę i dalsze wioski są po prostu niesamowite, szkoda tylko, że tego dnia aura była dość ciemna i szara:

Jak nad przepaścią
Doszedłem do drogi, która owijała Stóg od strony centrum Świeradowa – zaskoczyłem się, bo właśnie na tej drodze śmigały kolorowe sylwetki narciarzy. Czy ja o czymś nie wiem? Wszedłem na nią jak jakiś intruz, ale w końcu jedni i drudzy powinni się szanować. Choć jak się później okazało – pod schroniskiem na Stogu widnieje zakaz jazdy na nartach po tej drodze, ciekawe czy aktualny… Nie zabraniam im, bo zjeżdżając tędy, mają bardziej dziką i dłuższą trasę niż jadąc początkiem nartostrady, na którą i tak potem wylatują, ale przydałoby się trochę pokory w stosunku do strudzonego wędrowca, bo piechurów do Stogu nie spotkałem.

Brama do innego świata
Z parkingu wyruszyłem około 12.15, na Stogu byłem przed 14.00. Zanim jednak poszedłem do schroniska, zobaczyłem tłumy narciarzy i niedzielnych turystów, wjeżdżających na szczyt kolejką. No cóż – ferie i początek weekendu. Minąłem górną stację kolejki gondolowej, skąd roztacza się fantastyczna panorama na Grzbiet Kamienicki z Sępią Górą i Kamienicą na czele oraz właściwy grzbiet Gór Izerskich. Oba przecięte Drogą Sudecką i Rozdrożem Izerskim.

Tyle śniegu, że do wejścia trzeba się przekopać – plus za iście australijski wzorek na kurtce. Ośnieżone świerki jak niemi świadkowie walki człowieka z żywiołem.
Po chwili byłem już wewnątrz schroniska na Stogu Izerskim – co za tłumy…Wszystkie stoliki zajęte. To jeszcze nie było najgorsze. Chmary szkolnej dzieciarni, dla której najważniejszą sprawą był zasięg Internetu i frytki w menu. Uzupełniali ich dorośli, którzy wizytę na Stogu musieli opieczętować fotką wrzuconą na instagram lub fb, a ich ubiór przypominał wyjście do marketu lub kościoła. Nie bronię im tego, ale byłem jednym z niewielu na sali, którzy cieszyli się zwykłą herbatą z cytryną i nie trzymali w dłoni smartfona. A może większość podjechała tu kolejką i nie była zmęczona, więc nie musiała cieszyć się herbatą, jak ja?

Sorry, no – przyzwyczajony jestem do Gór Izerskich dzikich i wyludnionych, nie lubię tłumów w mieście, a co dopiero w górach. Dlatego rzadko chodzę w weekendy po Izerskich, a tym bardziej w czasie ferii. Tak, czy siak – lubię obserwować zachowania ludzi w takim miejscu, bo to dobrze pokazuje, że wiocha z człowieka nigdy nie wyjdzie – przykład faceta, który przez komórkę załatwiał na głos sprawy handlowe, rzucając co chwilę wulgaryzmami. Ba – siedziałem przy stole z ludźmi, którzy zamiast pogadać, woleli gapić się w ekrany telefonów i strzelać sobie selfie. O tempora, o mores. Miałem dość, dopiłem herbatę, zjadłem wafle, wycisnąłem musy owocowe i w drogę. Wolę Izerskie poza weekendami i sezonem.

Ostatnie spojrzenie w stronę Sępiej Góry i znaków – pora wracać.
Do Świeradowa schodziłem serpentyną, mijany raz po raz przez narciarzy.

Finalnie wyszło około 14 km – od 12.30 do 16.30
Doszedłem do nartostrady i trochę nie wiedziałem co robić, bo przecież tunelu pod czy przejścia nad – nie ma. Wyczekałem na chwilę bez narciarzy i sprint na drugą stronę. Po drodze spostrzegłem tylko czubek terenówki zasypanej śniegiem – to dopiero widok. Dalsza część szlaku była odśnieżona, ale zaspy po obu stronach drogi momentami przewyższały człowieka. Schodząc do skrzyżowania dróg zwanego “Agrafką” minąłem mini-konwój górski, złożony z żółtej koparki z pługiem oraz czerwonej terenówki, prowadzonej przez pana żywcem wyjętego z bieszczadzkiego buszu – luźna czapka, kurtka podobna do mojej, fajka w ustach i prowadzenie auta jedną ręką – izerski dziarski kowboj, a auto co chwilę było znoszone na boki jak statek na morzu przez fale.

Śniegu było co nie miara – chatka-schron przed “Agrafką” miała ponad 120 cm śniegu na sobie, a wchodziło się do niej jak do nory, przez śnieżny nasyp i następnie ostro w dół. Im niżej, tym wiatr ciut lżejszy. Powietrze nadal ciepłe i świeże. Dochodząc do “Agrafki”, spotkałem turystkę i grupę narciarzy. Z tego miejsca można iść do Świeradowa, do Chatki Górzystów lub w stronę Stogu, a “Agrafka”, bo z lotu ptaka taki kształt to skrzyżowanie dróg ma.

Ostatnia prosta, minięcie “Czeszki i Słowaczki” i zaraz Dom Zdrojowy – schodzenie po tym asfalcie po całym dniu wędrówki nigdy nie jest przyjemne dla kolan i stóp, ale wynagrodziłem sobie to chwilę później jagodzianką z piekarni Horbaczów na świeradowskim deptaku (czyli rodziców kumpla Krystiana, z którym znamy się od przedszkola, a z którym wiele razy śmigaliśmy po Izerskich rowerem i pieszo – pozdrowionka, jeśli to czytasz!). Pewnie specyficznie to wyglądało, bo maszerowałem z ledwo nałożoną czapką i rozwiniętym statywem foto, co przypominało powrót weterana z dalekiej wojaczki. Nieco po 16.30 byłem znowu na parkingu przed Czerniawą. Pora jechać do domu. To był dobry i wymagający dzień.

autor: Paweł Zatoński, źródło: izerskiwloczykij.pl
 

NAPISZ KOMENTARZ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj