Pokonała 828 kilometrów. Pieszo, z plecakiem i namiotem, drogą św. Jakuba do katedry Santiago de Compostela w północno- zachodniej Hiszpanii, gdzie znajduje się ciało św. Jakuba Większego Apostoła. To było spełnienie marzeń, ale i sprawdzenie własnych możliwości, siły organizmu i siły woli. Udało się. Dziś Pani Elżbieta Skolimowska jest już w Lwówku Śląskim i z łezką w oku wspomina podróż życia.
Joanna Troszczyńska- Giera: Wczoraj udało mi się porozmawiać z Panią Elżbietą, zapytać ją o motywację i wrażenia.
Pani Elżbieto skąd pomysł na taką podróż, na szlak świętego Jakuba?
Elżbieta Skolimowska: W Sylwestra moja młodsza córka Ala była razem ze mną i tak przy wspólnych rozmowach planowałyśmy, co będziemy robić w tym roku, jakieś noworoczne postanowienia. Mi trudno było coś postanowić, zaplanować, ponieważ w lipcu 2021 przechodziłam na emeryturę i potem to nie wiedziałam, co będę robić, myślałam, że będę się nudzić …
Ala mówi do mnie czy nie chciałabym przejść szlakiem Świętego Jakuba? Ja na początku to tak prawdę mówiąc nie zaskoczyłam, bo tu od nas ze Lwówka w stronę Gryfowa- Zgorzelca, też jest taki szlak. Ala kontynuowała temat: „Do Santiago de Compostela” – dodała. Taką myśl mi podsunęła, że ja jej powiedziałam: „Wiesz chyba pójdę”.
W Nowy Rok byłam z przyjaciółmi na ognisku i mówię do nich. Słuchajcie ja chyba pójdę do Santiago … Trochę zdziwili się, ale wiedzieli, że nie puszczam słów na wiatr. I tak też zrobiłam.
JT-G: Od jak dawna się Pani do tego przygotowywała i jak te przygotowania wyglądały?
E.S.: Od początku stycznia [tego roku] zaczęłam chodzić z kijkami, na początku powolutku od 5 do 25 kilometrów a czasem nawet ponad 35 km. W lutym miałam urlop i chciałam pójść nad morze, żeby sprawdzić się w tak długim dystansie. Oczywiście ruszyłam ze Lwówka do Zielonej Góry. Najpierw rozłożyłam sobie te ponad 100 km na 4 dni i wyszłam tak, żeby dotrzeć do Zielonej Góry w dniu urodzin mojej córki. Zrobiłam to, żeby zobaczyć czy jestem w stanie to zrobić. Założyłam plecak z odpowiednim wyposażeniem. Chciałam sprawdzić jak mój kręgosłup poradzi sobie z takim bagażem. Nie było źle. Dotarłam w dniu urodzin córki, ale z racji tego, że wybuchła pandemia, pozamykali hotele i moja wyprawa skończyła się na tych 100 kilometrach.
Chodziłam, gdy tylko praca mi pozwalała. Wyprawy do syna do Bolesławca z kijkami nie sprawiały mi większego problemu. Chodzę na Zumbę, więc kondycję i odporność fizyczną mam.
JT-G: Jak na informację o tak dalekiej podróży zareagowała Pani rodzina, najbliżsi?
E.S.: Dzieci mam wspaniałe. Wszyscy mi kibicowali. Trzymali kciuki. Oni wiedzieli, że jak już tak powiedziałam, że pójdę, to pójdę. Ja taki człowiek jestem, że jak się zapalę to nie ma mocnych, no chyba, że choroba mnie dopadnie, to wtedy niestety bym nie poszła. Wszyscy cały czas mi dopingowali i bardzo we mnie wierzyli. Kocham ich wszystkich bardzo za to i nie tylko.
JT-G: Kiedy wyruszyła Pani w drogę, ile kilometrów dziennie Pani pokonywała, gdzie Pani spała?
E.S.: 2 sierpnia wyjechałam do Hiszpanii. Doleciałam do San Sebastian, stamtąd doszłam do Irun. Od Irun zaczęła się moja przygoda.
Pokonałam łącznie 828 km. Spałam w różnych miejscach w namiocie, albergach, czasem bardzo dużo czasu zajęło mi znalezienie noclegu. Pojechałam z namiotem w nadziei, że znajdę takie miejsca, w których będę mogła się rozłożyć. Chodziło mi przede wszystkim o to, żeby cieszyć się naturą, obcować z nią, poczuć to wszystko na własnej skórze.
Dziennie przechodziłam od kilku do kilkudziesięciu kilometrów. Mój plecak ważył od 12 kg do 14 kg.
JT-G: Co z całej tej drogi najbardziej utkwiło Pani w pamięci?
E.S.: Z całej drogi utkwili mi w pamięci ludzie, którzy od początku do końca pielgrzymki byli jak Twoi przyjaciele, rodzina. Widzieliśmy się po kilka razy na trasach, podczas wspólnych posiłków w albergach. Wszyscy mili życzliwi, uśmiechnięci. Podczas wspólnych posiłkach każdy się przedstawiał i mówił, z jakiego kraju jest. Ja to nawet pisałam na kartce jak się nazywają, ale i tak większości nie zapamiętałam.
Czasami jak się kogoś spotkało, to witało się z nim przytulasem jak rodzinę. Każdy podczas pielgrzymki miał swoje tempo, czasem spotykaliśmy się dość często a czasem bardzo rzadko, ale zawsze z uśmiechem, sercem i serdecznością. Te powitania, ta serdeczność każdy by oddał dla drugiego wszystko. Tego u nas się nie spotyka.
Hiszpanie są bardzo dobrym i życzliwym narodem. A pielgrzymi są jak jedna wielka rodzina. Do tej pory ma ich wszystkich przed oczami i wspominam z łezką w oku. Mam też z kilkoma kontakt telefoniczny. To cudowne, że na końcu świata poznałam tak wspaniałych i cudownych ludzi.
JT-G: Co w tej pielgrzymce było tak naprawdę najtrudniejsze?
E.S.: Pierwszy raz po 10 dniach pielgrzymki zrobiłam sobie przerwę. Dostałam temperatury z wycieńczenia. Czułam, że coś się ze mną dzieje, jestem przesilona. Dziennie szłam 30-38 km. Mój organizm mówił stop. Zbuntował się. Nabawiłam się strasznych odcisków, ran na stopach a na koniec uszkodziłam śródstopie. Te rany to było coś strasznego, gdyby nie to, że byłam zabezpieczona niesamowicie w środki medyczne, nie dałabym rady skończyć swojego Camino.
JT-G: Z pewnością ukoronowaniem całej tej drogi było dotarcie do Santiago de Compostela, jakie uczucia Pani towarzyszyły, zachwyt, czy rozczarowanie? Jak to miejsce wygląda?
E.S.: Do Santiago de Combo doszłam 10 września. Los tak chciał, bo planowałam na 11 września, aby wcześniej odpocząć w alberdze prowadzonej przez polskie siostry na wzgórzu. Ale doszłam na wzgórze i nie mogłam ich znaleźć, wpisałam w GPS i sprowadził mnie w dół. Nie miałam już siły wracać na wzgórze i szukać. Do Santiago miałam zaledwie 5 km, postanowiłam pójść.
Będąc u progu Katedry powiedziałam, że sama nie będę szła, wzięłam telefon i szłam z tymi, z którymi całą drogę szłam. Ja miałam taki doping, to jest tak jak dla sportowca kibice na stadionie. To jest naprawdę bardzo dużo, przy tej trasie, po której szłam i wiedziałam, że wszyscy idą ze mną. Nie wyobrażałam sobie, że mogę zejść z trasy, nie dotrwać do końca. Na czworaka bym się doczołgała.
Weszłam, że wszystkimi, to było niesamowite, po drodze jak wchodziłam Pan grał na dudach, co tak w prawdzie nie było takie hiszpańskie, ale we mnie tak zagrało, że koniec świata. Widziałam tych ludzi, na placu, leżących, płaczących, modlących się, niesamowite … tego nie da się tak po prostu opisać, to trzeba przeżyć.
Tu, nie chodzi o to, że ja doszłam, że mi się udało. Ja nie czułam czegoś takiego, ale czułam, że tu właśnie jestem, że to moje miejsce na ziemi, że tu jest miejsce, o którym marzyłam.
pełna relacja z podróży na profilu: “Z wiatrem i pod wiatr“
JT-G: Spełniła Pani jedno ze swoich marzeń, czy to koniec wędrówek, czy ma Pani już jakieś kolejne plany?
E.S.: W przyszłym roku chcę pójść z Porto do Santiago szlakiem Świętego Jakuba. To jest około 320 km. Pójdę klifami. Planuję – ale nie wiem czy mogę o tym powiedzieć – ale chciałabym pójść z córką i wnuczką, która w przyszłym roku będzie miała 3 latka. Zuzia nie przejdzie 20 km dziennie, ale trochę pokona pieszo, trochę będziemy ją niosły, w pierwszych odcinkach można korzystać z autobusu. Namiot weźmiemy, Zuzia jest już przećwiczona w spaniu w na miocie. Najważniejsza żeby było zdrowie, bo jak ono będzie to i wszystko inne będzie
Joanna Troszczyńska- Giera: Pani Elżbieto, nie ukrywam, iż podziwiam Panią, za to, co Pani zrobiła. Niesamowity hart ducha i determinacja, ale też w zamian wspaniałe przeżycia, które chyba są tym czymś najcenniejszym, co mamy, bo tego nikt nam nie odbierze.
Życzę dużo zdrowia i jeszcze wielu wspaniałych podróży!
Brawo wielka kobietko.
Gratulacje !!! Bardzo lubię ludzi którzy mają jakąś pasję .Jesteś WIELKA !!!!
Wielki szacunek i podziw Pani Elu.