W wielu źródłach spotkać można się z legendą o Huzarskim Skoku. Mowa o liczącej kilkanaście metrów wychodni piaskowca w Żerkowicach, u podnóża której jeszcze w XIX w. płynął Bóbr. U jej podstawy powstało kilka niewielkich jaskiń.
Malownicze miejsce przyciągało zwiedzających, powyżej niego było gospoda Eichhornschenke, kolejna gospoda, może nawet gospody były w wiosce. A skąd się wzięła legenda? Po trosze z pruskiej polityki historycznej.
Śląsk za sprawą historycznych wydarzeń podlegał królom czeskim a potem austriackim Habsburgom. W XVIII w. król pruski, Fryderyk II, wykorzystał zawarte przez jego przodka umowy i zbrojnie zajął prowincję. Nie było to w smak cesarzowej Marii Teresie, ale mimo jej sprzeciwu trzy wojny utrwaliły przyłączenie krainy do Prus. A Prusacy wykorzystywali wszystkie sposoby na wzmocnienie swej bytności, nawet literackie.
W 1871 r. ukazała się Księga legend państwa pruskiego. W niej opublikowano bardzo krótką legendę o huzarze Paulu Wernerze z regimentu Ziethena, który był posłańcem i goniony przez pandurów trenczyńskich skoczył ze skały do Bobru. Dzięki wyczynowi dotarł do króla, którego który dał mu prawo prośby o wynagrodzenie za dzielny wyczyn. Ten, z pruską skromnością, poprosił zaledwie o darowanie konia z którym przeżył tę przygodę. Podobną wersję opublikowano w „Heimatbuch des Kreises Löwenberg” z 1959 r.
Są one łatwe do odnalezienia, ale jest kolejna wersja, której odnalezienie wymaga nieco zachodu. Ukazała się ona w trzech wydaniach „Aus der Säbeltasche eines alten Kavalleristen” – Z szabeltasa starego kawalerzysty. Pierwsze ukazało się kilka lat przed Legendami, ostatnie w 1902 r. Skrócone polskie odpisy zdecydowanie nie oddają jej treści.
Sam wstęp wprowadza już nastrój. Brzmi następująco: „Poniższą opowieść znaleźliśmy w pozostałych papierach jakiegoś weterana wojny siedmioletniej, który jako świadek naoczny zapisał z wielką szczegółowością. Brzmiała nam tak cudownie, że nie mogliśmy powstrzymać uśmieszku niedowierzania. Przypadek zdarzył, że wkrótce znaleźliśmy się w tamtej okolicy i spędzaliśmy tam dłuższy czas. Po tym, gdy poznaliśmy dokładnie otoczenie zdarzenia, i zostały nam zgodnie opowiedziane fakty przez różne osoby, uzyskaliśmy przekonanie, że zachowany raport weterana jest w pełni zgodny z prawdą. Pozwalamy sobie zauważyć, że pisownia i składnia nie były mocną stroną starego człowieka i dlatego przedkładamy je czytelnikowi w nowszej szacie.”
A to co w niej jest, należy traktować z przymrużeniem oka. Bo to opowieść rozbudowana na kilka stron. Napisana jest z perspektywy podporucznika, zwanego wtedy cornet, który pierwszy raz wyruszył z oddziałem na rekonesans z Grodźca do Bolesławca i Lwówka. Gdy dotarli do miasta, okazało się, że jest zajęte przez Austriaków. Rozpoznani przez cesarskich musieli salwować się ucieczką. Nie znali dobrze terenu, map nie było i nie widzieli w jakim terenie się poruszają. Stworzony przez niego opis, to jakby świat równoległy. Okolica Bolesławca jest wprawdzie płaska, ale już dwie mile za miastem jest rozległe plateau, pełne upraw, zamknięte w perspektywie gęstą ścianą lasu świerkowego. Gdy opuści się drogę skręcającą w lewo nagle staje się przed nadwieszoną rafą, która ciągnie się wiele setek stóp w dół (1 stopa pruska = 30,9725 cm). Rozległa równina kończy się gwałtownie na szerokości kilku tysięcy kroków i tworzy stromą ścianę, pełną szczelin i nawisów, u jej stóp spieniony Bóbr uderza o skały, całość zaś wieńczy ciemny las. A widok! Rozciągał się, gdzie wzrok nie sięga. Na wprost żyzne grunty nadrzeczne, wilgotne łąki, bujne pola a w tle Lwówek. A gdy spojrzeć na prawo równina przechodzi w pogórze, zamknięte na horyzoncie konturami Karkonoszy. Chciało by się widzieć dziś to samo.
(Edit 13.6.21 W pierwotnej wersji zamiast żyzne grunty nadrzeczne było określenie terra marsica. Po nim zaś wyjaśnienie, że łaciński zwrot jest odpowiednikiem użytego niemieckiego określenia Marschland i że jest to nawiązanie do włoskiego regionu Marsica o bardzo zróżnicowanym krajobrazie. Tak wyjaśnia to słownik braci Grimm. Ale jest jeszcze określenie die Marsch, które wprowadził w 1837 r. Carl Sprenger na oznaczenie gleb nanoszonych przez wodę. W języku polskim jego odpowiednikiem są mady, ale również marsze, używane jednak wyłącznie na gleby pochodzenia morskiego.
Ponieważ oddział był podzielony na awangardę, ariergardę i patrol flankujący młody oficer obawiał się pojmania i strat. Sygnalista zagrał sygnał apel, żeby zarządzić odwrót. Rozpoczęła się ucieczka do lasu, gdy nagle usłyszeli krzyk „w tak nieludzkim brzmieniu i mocy, który zdołałyby tylko najwyższe przerażenie lub potworny ból wywołać”. Odwrócił się i zobaczył, że ze zwieńczenia skały skacze jego huzar a po skałach do Bobru wpada austriacki dragon, z którego ust wydobywa się przeraźliwy ton, gdy przelatuje przez głowę swego konia.
Scena była efektem gonitwy w nieznanym terenie. Dzielny siwek skoczył śmiało w przepaść, drugi koń – kary, mniej odważny chciał za wszelką cenę się zatrzymać. Oczywiście nie udało się to, jeździec przeleciał przez jego głowę i obaj wpadli do wody, która dwa razy ich wyniosła na powierzchnię, po czym zniknęli w kipieli. Rumak Prusaka – Aga niosący na swym grzbiecie Laurenza Tucholskiego wspaniale leciał w kierunku wody z wyciągniętymi kopytami. Huzar zaś przykurczył głowę, ale w dłoni dzierżył ciągle uniesioną do góry szablę. Tutaj polskich autorów podnosi już duma narodowa, o dzielnym Polaku, tyle że w służbie autora rozbiorów. Tego się nie wspomina zbytnio. A jaki wyraził się o nim pruski oficer? Użył pogardliwego określenia na Ślązaka – Wasserpollack.
Ten, ze swym siwkiem osiągnął drugi brzeg, ale utknęli po szyję konia na podmokłej łące. Żołnierz założył swój węgierski kapelusz na szablę i pomachał na znak, że żyje. Nie chcąc narażać oddziału na niewolę, dowódca zarządził przez posłańca, żeby mieszkańcy wioski udzielili pomocy nieszczęśnikowi. Wkrótce przez most ruszył wóz wyładowany drabinami, żerdziami i kijami, na którym siedziało dwóch mężczyzn, dwie kobiety i chłopak. W międzyczasie dotarły do nich posiłki ze Skały i ruszyli do ataku przeciw cesarskim, którzy jednak nie podjęli walki.
Troskliwy podporucznik udał się do dzielnego huzara. Zobaczył go bladego i płaczącego, z opróżnioną do połowy butelką gorzałki w dłoni. Łkając odezwał się w te słowa:
„O, pan cornet, wielki nieszczescie! Wielki nieszczescie! Najpiękniejsze Aga, mój, ważniak martwy. O, Ty mój Wielki Boże!
A jak ty się masz, biedny chłopie?
Wielki ból ciała! Nogi nic warte! Wiele choroba. Ale gorzałka pomagać. O pan cornet, mój Aga najpiękniejsze, ważniak martwy!”
Tłumaczenie z niemieckiego oryginału gubi nieco, dlatego warto je zacytować, w słowie Üblichkeit kryje się pewien historyczno-językowy problem, tutaj należało przyjąć znaczenie chorobowe:
„O, Pan Cornet, Großer Ungluck! großer Ungluck! Schönstes Aga, meiniges, mausig tott. O, Du mein Großes Gott!”
„Und wie geht es Dir, Du armer Kerl?”
„Viel Schmerz am Leib! Beine nix taugen! Viel Üblichkeit. Aber Schnaps helfen. O, Pan Cornet, mein Aga schönstes, mausig tott!”
Jak widać, koń w tej wersji nie przeżył. Hrabia von Reden nakazał wyprawienie skóry i podbicie jej niebieskim suknem. Z kopyt usunięto kości i zrobiono cztery puszki zamykane srebrnymi wieczkami.
Na nich był napis: Na wspomnienie wspaniałego skoku huzara Laurenza Tucholskiego z regimentu Dingelstädt, z jego ukraińcem (ukraiński koń gorącokrwisty) siwkiem Agą ze ściany skalnej koło Żerkowic nad Bobrem 15 sierpnia 1761.
Jedną z nich, wraz z futrem dostał Tucholski, drugą autor tekstu, trzecią został obdarowany Fryderyk II, czwartą przechowywano w Skale.
A jaki był dalszy los naszego Wawrzyńca? Stary Fryc zatrudnił go jako dozorcę w pałacu królewskim we Wrocławiu. Autor po latach spotkał go i tak opisał to spotkanie:
„Wyglądał okazale w wygodnym fotelu z podłokietnikami, ze skórą pięknego Agi u jego stóp. Jego wesoła twarz i jego czerwony nos świadczyły, że cieszył się w błogim spokoju cudownie otrzymanym życiem.”
Na koniec podsumowanie z pytaniem, ile w tej opowieści prawdy? W numerze 2/1942 Wanderer im Riesengebierge ukazał się efekt pracy Johanessa Sorge na temat Huzarskiego Skoku. Napisał mianowicie, że starzy ludzie, których dziadkowie żyli w czasie wojen śląskich coś o skoku opowiadali, ale o okolicznościach nic nie wiadomo. Skontaktował się również z synem autora „Aus der Säbeltasche…”, który 15 lutego 1920 r. przesłał następującą odpowiedź.
„Opowieść, którą mój ojciec podał w „Säbeltasche” poznał w końcu lat 50 podczas rezydowania i częstych pobytów na dworze książąt Hohenzollern-Hechingen w Skale i Lwówku. Pozostawione przez jakiegoś weterana wojny siedmioletniej papiery są literacką licencją wynikającą z fantazji mego ojca. Tucholski to nazwisko jego ordynansa, gdy mój ojciec w latach 1857-1860 służył jako oficer sztabowy w brązowych huzarach.”
I tyle o legendzie, która z faktami nie miała wiele wspólnego. Nazwy skały nie podawano nawet na wszystkich pruskich mapach.
Zapoznanie się z nią wymagało kilku chwil spędzonych w ogólnoświatowej sieci oraz kilkunastu euro za książkę. Książkę posiadał zresztą dociekliwiec, który nanosił na jej kartach odręczne uwagi. O fantastycznych krajobrazach ziemi lwóweckiej nie mógł wiedzieć, ale już ustęp o ataku z okrzykiem hurra! skomentował jako fałszerstwo, gdyż zawołanie to wprowadzono dopiero w 1800 r.
Fantastyczna powiastka nie umniejsza rangi miejsca, gdyż skała godnie się prezentuje. Po dotarciu warto naocznie przekonać się, ile w opowieści jest licencia poetica. Gdy dodać do niej inne ciekawostki Żerkowic, wioska mogłaby liczyć na dużo większe zainteresowanie. Czemu tak nie jest?
-/autor: Tadeusz Łasica, źródło: bobrzanie.pl/-
Ciekawy artykuł, czytałem z zainteresowaniem. Pozdrawiam autora!!!
Ciekawe i długie ,super. 3 uwagi
Plateau to płaskowyż,
marschland to ze staroniemieckiego (pozostałość jęz. anglosas.) bagna/teren podmokły,
a termin wasserpolack nabrał negatywnego znaczenia dopiero w okresie wojen napoleońskich gdy dezercje polskojęzycznych wojów z armi pruskiej stały się nagminne. Wczesniej termin ten oznaczał ludność polskojęzyczną Śląska i nawet sami Polacy/Ślązacy się tak nazywali.