Na zamkowym tarasie pałacu Skała żarzy się słońce przedpołudniowego lata. Ponad białymi ławkami, na szerokim ażurowym parapecie muru, zatrzymało się smalące powietrze migocąc, bezgłośnie, nieruchomo. Ono wbija się złotymi strzałami w stromą siwą ścianę skalną, jej to serce, grota zwieńczona dzikim winem, która nadała zamkowi nazwę.
Dwór dominium zazielenił się u stóp drzew otaczających dookoła skałę, schludny i milczący. Pewna prastara, przygarbiona mateczka, przysiadła śpiąc w jaskrawym słońcu. Nieopodal od niej czarny pies, południem zmęczony, leży rozciągnięty. Białe gołębie przysiadły ze zmęczonymi skrzydłami na dachach budynków gospodarskich.
Czas zatrzymał się tu po staremu, jak w królestwie Śpiącej Królewny. Brakuje tu jedynie różanego żywopłotu zamykającego od świata. I w przeciwieństwie: dal wygina się spojrzeniem w Lwówecką Ziemię.
Wszędzie radosne kolory. Tryskająca czerwień dachów wzmocniona zielenią daleko rozciągających się łąk, świetlista żółć złotych pełni lata pól, błyskający kamień szlachetny szczytu wieży kościelnej w Chmielnie, migające promienie słoneczne.
Zamykającymi ramę tego pogodnego obrazu są góry na horyzoncie: szeroki trójkąt Ostrzycy Proboszczowickiej, rozciągnięta, zabawnie wyglądająca, niczym okrągła forma budyniu, Góra Stromiec. Blednące w tlących się oparach delikatne grzebienie Karkonoszy i Gór Izerskich.
Nad całością rozciągnięty jest, nie poplamiony, płaszcz Pana Boga, niebiański błękit. Taki jest cicho – błogi obraz z białej ławki na pałacowym tarasie w Skale.
Pałac stoi w milczeniu, rozżarzony złociście. Żółtobrunatna fasada wypija z utęsknieniem słońce. Okna z opuszczonymi zielonymi żaluzjami podobne są do śpiących oczu.
Czy pałac marzy o minionej świetności? O zmieniających się rodach, których fatum od 500 lat w wysokich, chłodnych salach się wypełniało?
W gorącej, południowej godzinie, kiedy przeszłości zatrzymuje się czas, w pałacu nieco straszy.
W wydrążonym kamieniu piwnicznego sklepienia skamle dusza Kaspra Kopatscha, ostatniego raubrittera, rycerza rozbójnika.
Opancerzony z przypiętymi ostrogami, z rozmachem Adam von Lest, budowniczy Skały, stąpa w górę drewnianymi schodami zamkowymi. Stalowe spojrzenie, jakie zachował jego kamienny obraz w żerkowickim kościele, pozostał po tamtej, żelaznej, stronie życia. Zgromadzona siła, która przetrwa śmierć i czasy.
A za nim, w długim orszaku, ciągną rycerze i panowie, którzy, jak on, posiadali Skałę: Pückler i Arnim, Glaubitzowie i Roederowie, Kurlandczycy i Hohenzollern – Hechingen. Wokół nich rozpościera się zapach i oddech odległych stuleci.
W chłodnej, obszernej skalnej grocie poniżej tarasu, przeraźliwym głosem rozległ się krzyk. Łkający śmiech sączy się z grubych kamiennych murów. Tak zatrzymał się krzyk, kiedy Pückler, właściciel Skały, swój zamek przegrał w karty.
Z półokręgu balkonu, ponad żelazną, wykutą kratą, skinęła biała ręka księżnej Pauliny Kurlandzkiej. Wskazuje ona na odległe grzbiety górskie. Obok niej nurkujące światło ze słońca w morzu blond fal, na pięknej głowie: Luiza Pruska, jej królewski gość. Jej promieniujące oczy poszukują odległy Erdmannsdorf, skąd przybyła. Białe zakończenia zasłon wieją powabnie. Czyżby były to dwa motyle unoszące się w blasku południa?
O niszę okna opiera się młody Theodor Körner. Jego oko rozmyśla. Właśnie układa szaradę: Na spadziście wysokiej skale króluje moja dumna całość…
Przy okrągłym stole wielkiej sali jadalnej nad mapami i planami garbi się stary Blücher. Klnie przez zęby. Chce wygrać bitwę pod Płakowicami i wroga wyprzeć do Bobru.
W książęcej pracowni za biurkiem przy oknie siedzi Friedrich Wilhelm Constantin, ostatni Hechinger. W zadumie wpatruje się w wyrzeźbione „Nihil fine Deo”. W jego umyśle rozbrzmiewają takty podniosłej muzyki.
Duch muzyki unosi się również w pokoju książęcym. Rozbrzmiewa tu gra harfy pani Leuchtenburg. Przeplata się ona ze wspaniałym operowym głosem, szybującym poprzez pomieszczenie, pięknej Amelii, hrabiny von Rothenburg, drugiej pani Hechinger. Jako to niegdyś, roku 1867, w świetle różowego księżyca, kroczy Wilhelm I przez portal kuzynowskiego pałacu. Jego srebrna broda połyskuje. Pachną girlandy bukszpanu.
Szeleszczą kolorowe tapety i złote brokaty zasłon pałacowych. Lśniące powierzchnie mahoniowych mebli trzaskają z cicha. Kolorowo płoną wypłowiałe obrazy. Również ten młodej Marii Teresy z gołębiem. Wysoko z tyłu, osobliwie wyklejony obrazkami parawan szepce o tym. Skrzypiące drzwi w tapecie prowadzą do ukrytego przejścia. Kryształowe naczynia połyskują. Kolory pompejańskich barw marmuru żarzą się. Delikatne metalowe serce uderza w jasnobłękitne brzmienie porcelany starego dzwonka stołowego. Srebrzyście i żywo dzwoni on poprzez umarłe pomieszczenia. Herby i autografy Hechinger wyskakują ze starych, pięknych, wygiętych filiżanek i czarek. Pałac Skała należy już do duchów przeszłości. I tylko stary, łaskawy kasztelan, który jest wiernym dozorcą i stróżem ich posiadłości, który zamieszkuje w wiecznie chłodnych sklepieniach parteru, stanowi ciało i krew teraźniejszości. Park zamyka się na pałac. On jest piękniejszy od pełni spokoju samotności.
Odległe płaszczyzny trawników, czysto wygrabione dróżki, białe ławki, ponad którymi rozpościerają się stuletnie drzewa. Cienista aleja prastarych lip, w której jeszcze wydaje się zawisł drogocenny zapach epoki Biedermeier.
Wierzchołki bukowe i korony dębów sterczą wysoko. Szeroko rozgałęzione platany rzucają cień. Kwiatowe gąsienice spadają z drzew prawdziwego kasztana w promieniu słońca. Błękitne jodły i balsamiczne świerki z pęcherzykowatymi pniami mieszają się z oliwnymi drzewami z Azji, piramidalnymi dębami z Ameryki, świerkami z Konga i jałowcami z Wirginii.
Potężne drzewa tulipanowca oraz klonów wyciągają swe gałęzie ku niebu. Stare drzewa trąbkowe [1] dźwigają delikatnie białe, świeco podobne kwiecie, zgrabnie uformowane niby ustnik od trąbki. Żółte wiechy bożego drzewa pachną milutko, odrażająco liście. Obok płaczących jesionów stoją osobliwe drzewa cierniste, obumierające gałęzie z długimi kolcami omszałymi z wiekiem. Bukszpan dźwiga owoce, kształtem przypominające trójnogi, jak szewskie taborety. Całkowicie z tyłu parku – co jest ukryte i trudne do odnalezienia – drzewo pestek szczęścia, staffilea z zielonymi torebkami nasiennymi, w których grzechoczą pestki szczęścia.
Pośrodku tego rajskiego ogrodu stoi, niby drzewo życia, stuletnia topola biała. Milutko i czcigodnie zarazem. Posłaniec piękności i miłości Boga.
Rabaty kwiatowe jarzą się kolorowo w zieleni trawników; ciemno kolorowe lewkonie i pęki goździków, gerbery i indyjskie kwiaty trzcinowe (Blumenrohr). Ostry zapach mirtu miesza się z delikatnym róż. Wokół kwiatów w promieniach letniego słońca błogo bzykają pszczółki.
Ukryta wysoko, wyłożona mozaiką białej kory, na marzycielski przystanek, zaprasza Świątynia Luizy. Jeszcze bardziej ustronnie w parku ukryta znajduje się „Chata z mchu”. Kiedy w późnych godzinach wieczornych świętojańskie robaczki idą w zapasy z gwiazdami na niebie, a księżyc blask swej srebrnej czarki na spokojną wieś rozlewa, przyjemnie jest tu się poczuć, jakby w baśni z tysiąca i jednej nocy.
-/Oprac. Eug. Braniewski / A. Eimert /-
Co to znaczy opracowanie tekstu, bo autorem jest A. Eimert z mojej Legnicy zwiedzający pałac w 1930 roku. Tłumaczenie to nie opracowanie.
A. Eimert, legniczanin, tekst służący do opracowania, opublikował co najmniej w r. 1925 (Heimatbuch des Kreises Löwenberg in Schlesien. Wyd. II Löwenberg 1925; pierwsze z r. 1922, które może również zawierać interesujący nas tekst, mam w domu, a teraz jestem poza). Łaskawie proszę zapoznać się z treścią oryginału i wówczas ocenić, czym różni się zwykłe tłumaczenie (surówka via translator) od opracowania. Proszę zwrócić uwagę na dobór słownictwa, zachowujący – w mojej ocenie – klimat tego opisu sprzed lat. Ponadto przeprowadziłem małą konsultację w naszym Nadleśnictwie etc. Pozdrawiam Legnicę i wszystkich jej mieszkańców. EB