Moja Pasja: Jerzy Borowiec

0
1369
Jerzy Borowiec
Jerzy Borowiec

W ramach naszego krótkiego cyklu pn.: „Moja Pasja”, w każdy kolejny poniedziałek prezentujemy historie wyjątkowych osób, mieszkańców naszego regionu, naszych sąsiadów, znajomych, przyjaciół, którzy mają swoją małą pasję.

 

 

Joanna Troszczyńska – Giera: Dzisiaj o swojej pracy i zainteresowaniach opowie nam Pan Jerzy Borowiec.

Dzień dobry. Jest Pan mieszkańcem Lwówka Śląskiego, z wykształcenia doktorem nauk weterynaryjnych i zawodowo od lat jest Pan związany ze zwierzętami. Gabinet weterynaryjny to praca, czy pasja?

Jerzy Borowiec: Jestem nie tylko mieszkańcem, ale też rodowitym lwówczaninem. Tutaj kończyłem liceum, ogólnokształcące, które zawsze darzę ogromną estymą. Do Lwówka wróciłem po studiach we Wrocławiu i tutaj rozpocząłem swoją przygodę z weterynarią w 1977 roku, która jak nie trudno obliczyć trwa ponad 40 lat. Do dzisiaj pracuję w tym samym miejscu, w tym samym budynku, w którym po wojnie utworzono państwową lecznicę weterynaryjną. W roku 1990 po przemianach ustrojowych na fali powszechnej, częściowo wymuszonej prywatyzacji służby weterynaryjnej ja także poddałem się temu procesowi, lecz w moim przypadku był to w pełni świadomy wybór. Zawsze uważałem, lekarz weterynarii praktyk powinien pracować na własny rachunek i po owocach swojej pracy powinien być oceniany, a także od tego powinny zależeć jego dochody. Powiem tylko, że przez ten czas, czyli od prywatyzacji nastąpił ogromny postęp w weterynarii. Na pytanie czy Przychodnia Weterynaryjna, bo taki status ma mój zakład to praca, czy pasja odpowiem następująco. Wykonując zawód staram się być przede wszystkim profesjonalistą. Przez te wszystkie lata zawsze szedłem do pracy z wielką ochotą. Każdy dzień przynosił coś nowego, pamiętam jakieś tam sukcesy zawodowe, a jeszcze bardziej porażki, które niestety mimo starań czasem się zdarzają. Lubię kontakty z moimi czworonożnymi pacjentami i z ich właścicielami. Praca zawodowa sprawia mi ciągle wielką frajdę.

JT-G: Na co dzień zajmuje się Pan różnymi zwierzętami, ale szczególne miejsce w Pana życiu mają czworonogi, z którymi czasami można Pana spotkać na spacerze. Jakiej rasy psy Panu towarzyszą? I czy to jedyne zwierzęta w Pana domu?

J. B.: Psy, które obecnie mamy to mastify tybetańskie. Mama i jej roczny synek, który już ją przerósł.

Jest to niezwykła rasa znana i hodowana w Tybecie od tysięcy lat. Są to przede wszystkim psy stróżujące, bardzo przywiązane do właścicieli i uwielbiające dzieci. Kiedyś wyczytałem, że mieszkańcy Tybetu wychodząc do pracy lub na polowanie zostawiali pod opieką tych psów swoje dzieciaki. Nasza Sari i Po-Nja ( po tybetańsku Anioł ) uwielbiają spacery i jest to codzienny rytuał, który musi się odbyć. Wcześniej mieliśmy pięknego psa rasy Akita Inu i dwie kotki: perską Zuzię oraz Stefkę, która miała niezwykłe srebrne, pręgowane umaszczenie. Jeszcze wcześniej mieliśmy owczarka niemieckiego Ajaksa, którego kupiliśmy, gdy nasz syn Tomek miał sześć lat. Wszystkie nasze zwierzaki, za wyjątkiem Zuzi dożyły sędziwego wieku, były szczęśliwe, kochane i odpłacały nam tym samym. U Zuzi dość wcześnie ujawniła się genetyczna choroba nerek i mimo leczenia oraz specjalnej diety musiała zostać uśpiona w wieku sześciu lat. Mastify tybetańskie, mimo, że zaliczane do grupy molosów żyją średnio dość długo i mamy nadzieję, że będą z nami jeszcze przez wiele lat.

 

 

JT-G: Oprócz pracy, zwierząt, rodziny i domu znajduje Pan czas na inne pasje, z których ta chyba najbardziej znana to malarstwo. Proszę powiedzieć, kiedy i jak to się zaczęło?

J. B.: Moje malowanie zaczęło się wcześnie. Jeszcze w szkole podstawowej i średniej na zajęciach plastycznych malowanie, czy rysowanie nie sprawiało mi żadnego problemu. Za wykonane prace dostawałem zwykle dobre oceny, lecz wówczas, mówiąc kolokwialnie mnie to nie kręciło. Wtedy liczyła się tylko muzyka. Dużo jej słuchałem, a kolejną pasją była gitara.

Pewnej słotnej niedzieli wstałem jak zwykle rano, włączyłem jakąś ulubioną muzykę i przyglądałem się wiszącej na ścianie miniaturce akwarelki, którą kiedyś kupiłem w Zakopanem. Obrazek przedstawiał góralską chatę w zimowej scenerii. Zacząłem się zastanawiać, czy potrafiłbym namalować taką samą. Na szkolnym bloku syna zrobiłem szybki szkic w skali 1:1. Po kilkudziesięciu minutach leżała przede mną prawie identyczna akwarelka jak ta z Zakopanego. W tym momencie weszła do pokoju moja żona. Popatrzyła na stół i zapytała mnie, po co wyjąłem z ramek obrazek. – Akwarelka jest na swoim miejscu – odparłem, a tą namalowałem.

Później zaczęły się coraz odważniejsze próby malowania już profesjonalnymi farbami i na profesjonalnym papierze. Wpadłem w amok malowania. Poświęcałem na to każdą wolną chwilę.

Zacząłem gromadzić literaturą na temat technik malarskich, szczególnie akwareli. Kupowałem też mnóstwo albumów poświęconych malarstwu. Chętnie odwiedzałem wszelkie możliwe galerie i muzea i podpatrywałem jak malowali mistrzowie. Pierwsze akwarele, które oprawiłem są datowane w roku 1993.

Któregoś dnia odwiedził mnie kolega, który był wówczas prezesem Dolnośląskiej Izby Lekarsko-Weterynaryjnej. Rozmawialiśmy na tematy zawodowe i w pewnym momencie jego wzrok padł na wiszące na ścianie akwarele. Podszedł do nich i przeczytał sygnaturę. Był szczerze zaskoczony, że to ja jestem ich autorem. Wówczas padła z jego strony propozycja wystawienia swoich prac w czasie międzynarodowej konferencji poświęconej historii weterynarii w Kobylej Górze w Wielkopolsce. Zgodziłem się, chociaż miałem ogromne obawy jak moje amatorskie obrazki zostaną przyjęte. Okazało się, że wystawa była przyjęta bardzo ciepło. W czasie konferencji wydarzyła się historia, która ostatecznie przekonała mnie, że powinienem malować. Przeglądając biuletyn naszej dolnośląskiej korporacji zawodowej natknąłem się na wzruszający apel o pomoc finansową naszej młodszej koleżanki, która zachorowała na ostrą białaczkę szpikową. Los był dla niej tym bardziej okrutny, że o swojej chorobie dowiedziała się krótko po obronie pracy doktorskiej. Wpadłem, więc na pomysł, że jedną z nich przeznaczę na aukcję a uzyskane pieniądze dla potrzebującej koleżanki. Przedstawiłem, więc pomysł organizatorom, którzy z zapałem przystąpili do jego realizacji. Wynik finansowy aukcji przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, zaś nabywcą był profesor, który wcześniej nalegał na kupno mojej akwareli, ja zaś stanowczo odmówiłem i postanowiłem mu ją podarować. Ponieważ otrzymał ode mnie akwarelę w prezencie, to po wygranej aukcji oznajmił łamiącym się ze wzruszenia głosem, że tę pracę wylicytowaną postanowił podarować chorej lekarce. Na podobraziu akwareli złożyli podpisy wszyscy uczestnicy konferencji z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Tak, więc oprócz konkretnej materialnej pomocy oraz obrazu przedstawiającego pejzaż Karkonoszy ( wybrałem akwarelę z górami, bo wiem, że przed chorobą lubiła wyprawy w góry ) otrzymała ogromną dawkę ludzkiej życzliwości. Po tych przeżyciach wracałem do domu jak na skrzydłach z perspektywą kolejnej wystawy, już poza środowiskiem weterynaryjnym, którą to propozycję złożył mi jeden z uczestników konferencji.

Od tego czasu powstało wiele obrazów (obrazków – czasem niewielkich formatów), myślę, że grubo ponad 200. Trochę pasteli i rysunków, których nigdy publicznie nie pokazywałem. Maluję też czasem akrylami. Jednak techniką, którą najbardziej sobie cenię jest akwarela. Ma ona w sobie pewną tajemnicę, polegającą na tym, że końcowy efekt malowania nigdy nie jest do końca przewidywalny. Źle namalowanej akwareli nie da się poprawić w przeciwieństwie do innych technik, dlatego trzeba bardzo dokładnie zaplanować kolejność nakładania kolorów i rozcieńczania farb.

JT-G: W wielu Pana pracach można dostrzec nasze okolice; stare domy, przydrożne kapliczki, tory kolejowe …, co głównie jest przedmiotem Pana prac, co najchętniej Pan uwiecznia?

J. B.: Najchętniej maluję pejzaże oraz architekturę wiejską, a właściwie to, co po niej zostało. Czasem jest to fragment elewacji z murem szachulcowym, jakaś stara brama, czy piwniczka, w której przechowywano płody rolne, stara szopa, czy też fragment stodoły z wrotami, które gdy się im dokładnie przyjrzy w słońcu mienią się wieloma barwami – od brązów, czerni, szarości, czasem czerwieni zmurszałego drewna, po omszałe zielenie. Wieś dolnośląska nieustannie się zmienia, a ja staram się w moich obrazkach uchwycić to, co jeszcze po tej dawnej wsi zostało.

Chętnie maluję też pejzaże, szczególnie lubię malować zimę. Uważam, że właśnie akwarela jest techniką za pomocą, której można świetnie oddać nastrój zimy i subtelne odcienie śniegu zmieniające się w zależności od padającego nań światła.

JT-G: Ma Pan na koncie wiele wystaw, od Lwówka Śląskiego, po najbardziej odległe zakątki Polski, a także Niemcy, Czechy, Słowacja, czy nawet USA. Które z nich były dla Pana najważniejsze?

J. B.: Wystaw przez te lata rzeczywiście nazbierało się sporo. Indywidualnych ponad trzydzieści.

Brałem też udział w kilkunastu – może nawet około dwudziestu wystawach zbiorowych i poplenerowych. Jestem członkiem dwóch stowarzyszeń artystycznych: Kolonii Artystycznej Nowy Młyn, będącej kontynuatorem przedwojennej kolonii Młyn, której członkami było wielu znamienitych twórców, oraz kamiennogórskiego stowarzyszenia Ars Longa, Vita Brevis i jako ich członek biorę udział w wystawach zbiorowych.

 

 

Są wystawy, które pamiętam szczególnie, aczkolwiek do każdej przygotowuję się bardzo starannie. Oczywiście wielkim przeżyciem była wystawa w Nowym Jorku na zaproszenie kierownictwa polonijnego Klubu Europa. Wspaniałą dla mnie niespodzianką w trakcie wernisażu był koncert znakomitych polskich muzyków jazzowych: kontrabasisty Piotra Rodowicza, perkusisty Kazimierza Jonkisza, których pamiętałem jeszcze z czasów studenckich i jestem w posiadaniu płyt analogowych z ich muzyką, oraz amerykańskiego gitarzysty Billa Nelsona. Wystąpiła też wówczas grupa polskich tancerzy tańca towarzyskiego odnosząca w Stanach spore sukcesy.

Duże wzruszenie przeżyłem w trakcie wystawy w muzeum Śląska Cieszyńskiego, gdzie obok sali z moimi skromnymi obrazkami wisiała akwarela Mistrza Fałata. Ogromną satysfakcją była dla mnie możliwość wystawienia swoich prac w holu budynku Panoramy Racławickiej we Wrocławiu, w którym były prezentowane przez ponad dwa miesiące.

Oczywiście wielkim sentymentem darzę naszą Galerię Klatka, gdzie zawsze panuje niezwykle serdeczna artystyczna atmosfera. Uwielbiam też niepowtarzalny, wręcz rodzinny klimat Galerii Lotos w Kamiennej Górze. Każda wystawa niosła za sobą wiele pozytywnych dla mnie wrażeń i emocji i każda była dla mnie ważna.

JT-G: Co daje Panu malarstwo?

J. B.: Przede wszystkim malarstwo nauczyło mnie innego spojrzenia na otaczający mnie świat, innego odbioru barw, światła i odkrywania coraz to nowego piękna lub po prostu interesujących szczegółów mogących być tematami malarskimi. Jest też doskonałym relaksem i oderwaniem od codziennych zajęć zawodowych, które bywają męczące i stresujące, mimo, że lubiane.

Wystawy, których byłem autorem wiązały się z koniecznością podróżowania i poznawania wielu interesujących ludzi. Dzięki malowaniu nawiązałem wiele przyjaźni, które są nie do przecenienia.

JT-G: Tak w pracy jak i poza nią chętnie pomaga Pan potrzebującym, m.in. przekazuje Pan swoje obrazy na aukcje charytatywne. Dlaczego Pan to robi?

J. B.: To wbrew pozorom bardzo trudne pytanie. Myślę, że pomaganie potrzebującym jest naturalną potrzebą, która tkwi głęboko w każdym z nas. Sprawia mi radość to, że z jednej strony w czasie licytacji ktoś staje się posiadaczem moich obrazów, z drugiej zaś pieniądze wpłacone przez nabywcę są przeznaczane dla osoby lub osób bardzo ich potrzebujących. Dziękuję przy tej okazji wszystkim nabywcom moich prac za ich hojność.

JT-G: Chyba niewiele osób wie, że oprócz zwierząt i malarstwa Pana pasją jest także muzyka. Jakiej muzyki najchętniej Pan słucha i jaką najchętniej sam Pan wykonuje?

J. B.: Najchętniej słucham jazzu. Mam spory, liczący kilkaset egzemplarzy płyt analogowych i kompaktowych. Niektóre winyle liczą sobie grubo ponad czterdzieści lat. Słucham też oczywiście muzyki klasycznej. Andrzej Sikorowski w jednej ze swoich piosenek śpiewa „Pośród muzyki, której słucham nie znajdziesz techno ani rapu” i tu całkowicie się z nim zgadzam, i jeszcze dorzuciłbym, że nie słucham także disco polo. Bardzo lubię więc Andrzeja Sikorowskiego i Grupę Pod Budą, lubię też poezję śpiewaną i piosenkę turystyczną, uwielbiam też czeskiego barda Jaromira Nohavicę.

W czasie przyjacielskich imprez na przykład na plenerach malarskich śpiewam z gitarą najchętniej właśnie Nohavicę, Okudżawę, piosenki Pod Budą i wiele innych o podobnym klimacie. Na gitarze gra też moja synowa Zosia, a syn Tomek bardzo lubi śpiewać. Spotkania rodzinne spędzamy więc często muzycznie.

JT-G: Proszę powiedzieć jak Pan znajduje czas na to wszystko?

J. B.: Zawsze mam wrażenie, że mam go za mało. Na szczęście nie potrzebuję zbyt wiele snu.

JT-G: Dziękuję za rozmowę i życzę dużo zdrowia, spełniania marzeń i ciągłej motywacji twórczej.

Zmarł Doktor Jerzy Borowiec