Zdrada mości panowie rzecz nie przyzwoita, czasem w skutkach opłakanych ma zakończenie, a za złe uczynki kara spotka nawet najbardziej możnych tego świata. Takoż i historia, którą Wam przedstawię się rozwinie. Początek wieku ciężki był dla zwykłych ludzi, panowie wojny ze sobą toczyli, a lud ubogi raz od jednych, a raz od drugich cięgi zbierał i ubożał jeszcze bardziej. Wszystko zaczęło się 6 lipca roku pańskiego 1415, spłonął na stosie w Konstancji Jan Hus, kaznodzieja i rektor uniwersytetu praskiego o herezje oskarżony. Nie był zły, ni winien niczego, ten Hus, domagał się jeno, by Kościół też dla ludu był, a liturgia w języku czeskim była sprawowana. Walczył z dominacją duchowieństwa katolickiego i dominacją niemiecką na uniwersytecie praskim. Za to właśnie na stosie skończył.
A zdrada pytacie? Król niemiecki Zygmunt Luksemburski, list żelazny Husowi zagwarantował, by ten mógł na soborze w Konstancji swoje tezy przedstawić i do błędu się przyznać. Tam pojmano go i w areszcie osadzono. Król Zygmunt słowa danego nie dotrzymał, bo jak twierdził słowo dane heretykowi nie jest ważne. Na taką jawną zdradę wobec rodaka swego, lud i szlachta czeska, poruszyli się bardzo i w 1419 roku do powstania doszło. Powstańcy nazywani husytami, pod wodzą Jana Žižki z Trocnova i Prokopa Wielkiego, zorganizowali w armię narodową i przeciwko królewskiej tyranii zbrojnie wystąpili. Ciężkie to lata były, dostało się mieszkańcom Moraw, Śląska, Łużyc, Saksonii, nawet Madziarzy i Rakusi swoje odcierpieli. Nie pomogły liczne krucjaty, przez Papę Marcina V, na dzielnych Czechów wysłane. Pogranicze w ogniu i pożodze przez lata całe stało, nie było roku bez dymu i łun nocne niebo znaczących. Splądrowane i w zgliszczach niektóre miasta nigdy już się nie podniosły.
Na przednówku roku pańskiego 1427 wieści poszły, że husyci znowu coś szykują, Taboryci i Sierotki po ciężkiej zimie na łupieską rejzę ruszyli. Tak tak, szczodrzy panowie, tu gdzie ongi gospoda Pod Zamkiem była, stała wieża wartownicza kasztelani Panów z Gryfa. Jeden armiger co u pana na Gryfie służył, ojcu memu opowiadał jakoby miasto i zamek tajemny tunel łączył. Jeszcze na dwie niedziele przed św. Weroniką ludność z okolicznych wiosek, nie przerwanym strumieniem, za mury Gryfowa schronić się ciągnęła. Miasto co prawda obwarowane było ale na dłuższe oblężenie spyży dla wszystkich by nie wystarczyło. Ducha naród nie stracił i wojowniczo nastawiony był, choć zła sława Taboru i Sierotek grozę siała wokół. Ledwo ogień ostrzegawczy na Górze Topolowej przy Schalzendorf zapłonął, a już Husyci pod miastem, u mostu na Kwisie, obóz zakładali. Rozdzwoniły się dzwony, a na murach zaroiło się od obrońców, wspomaganych przez okoliczna ludność, która schronienie w mieście znalazła. Na początek jedni drugim wygrażać i obelgi rzucać zaczęli, a zaraz po tym Husyci do szturmu ruszyli. W ruch poszły drabiny i hakownice, posypał się grad strzał i kul, w jedną jak i w drugą stronę, jęki i lamenty rannych słychać było z każdej strony, dym z gizarm całkiem widok zasłonił. Wśród kobiet opatrujących rany obrońców była też Panienka Barbara von Klux, córka Pana na zamku Schochuff, która z dobrego serca w całej okolicy znana była. Uciekła samotrzeć z zamku ojca, by schronienia szukać u swego narzeczonego Egberta z Kotliny kapitana na zamku Gryf. Jednak tu w mieście, rejza Husytów ją zatrzymała. Szczęściem dla obrońców wezwania pomocy, wysyłane z wieży wartowniczej, na zamku Gryf zauważono. Rycerze Gotsche Schoff i Klux, naprędce oddział zebrawszy z odsieczą wyruszyli. Pod osłoną nocy pod husycki tabor podeszli i przed jutrznią na wroga uderzyli, widząc to obrońcy miasta zza murów przez bramę na podgrodzie wybiegli i z drugiej strony zaskoczonych Czechów zaatakowali. Tumult straszny się zrobił, kwik koni i przekleństwa walczących na przemian z wezwaniem wszystkich świętych po całej okolicy się niosły. Krew i ogień, szczęk żelaza i pękających wozów, trwogę budził. Koło południa Czesi tyły poddali, w pośpiechu szyk z wozów ustawili i pod ich osłoną od Gryfowa odeszli. Panienka Barbara finału obrony już nie widziała, bo tajemnym przejściem, kapitan Egbert z Kotliny, na zamek Gryf sprowadził ją kazał. Nie obeszło się bez strat jak to zwykle w takich sprawach bywa, pan z zamku Schochuff, ojciec Barbary, rycerz Hartung von Klux poległ był w bitwie. Smutek Barbary po bohaterskiej śmierci ojca na chwile tylko osłodziła wiadomość, że Husyci od zamku ojca także odstąpili.
Nie wszystkim jednak miastom w okolicy szczęście tego roku sprzyjało, Lubań i Złotoryję po zdobyciu Husyci ograbili i do szczętu spalili, kościoły i klasztory zbezczeszczone, nikogo tam żywym nie ostawili. W następnych latach Husyci na Śląsk i Łużyce z rejzami się zapuszczali, ale pomni sromoty jakiej pod Gryfowem doznali, nie ważyli się tuj ponownie zapuszczać. Panienka Barbara von Klux, no cóż, kiedy czas żałoby po śmierci ojca minął wziął ją kapitan Egbert za żonę i do Kotliny powiódł. Mówią że nie niezgorzej im się tam żyło, w czas bitwy dzielny kapitan znacznego rycerza z kielichem na piersi pojmał, a jego rodzina godnie za wolność krewniaka zapłaciła.
I tak za zdradę jakiej dopuścił się Król Zygmunt Luksemburski, względem Jana Husa, bez mała 15 lat Śląsk, Łużyce i Saksonia słono płaciły. A papież Marcin V pytacie, na wieść o klęsce piątej krucjaty roku pańskiego 1431, przeciw Czechom wysłanej, udaru mózgu dostał i na sąd Boski się udał.
Tak tak, mości panowie, za złe uczynki kara spotka nawet najbardziej możnych tego świata.
Opowiadanie inspirowane podaniami zebranymi przez Siegfrieda Bruxa w tłumaczeniu Marii Bagrij – Szopińskiej. Uzupełnione o zapiski z lokalnych legend oraz opartego na historycznych faktach i zdarzeniach, które miały miejsce na przestrzeni wieków na pograniczu śląsko – łużyckim. Historię opowiedział i spisał Jacek Kaktus Jurak.