Nie w luksusowym hotelu, a dzielnicach biedy, dzielnicy śmieciowej, Mieście Umarłych wywarł niesamowite wrażenie, o którym Szymon Maliński opowiada w kolejnym z odcinków swoich podróży.
Urodzony w Lwówku Śląskim Szymon Maliński nie przypuszczał, że pewnego dnia jego życie całkowicie odmieni. Jak większość z nas, od dzieciństwa marzył o podróżowaniu, jednak on pewnego dnia postanowił porzucić zwykłą pracę i spełnić te dziecięce marzenia. Dziś podróżuje, zwiedza świat a o swoich przygodach opowiada w kolejnych odcinkach vloga Maliny.
Od połowy października na jego kanale na YouTubie pojawiło się już szesnaście pełnych niesamowitych emocji odcinków z Madery, pokazał nam Fuerteventurę, Lobos, a w najnowszych wspomnieniach możemy zobaczyć Kair z nieco innej perspektywy. Szymon oprócz zwiedzania najbardziej popularnych miejsc zapuszcza się z kamerą w miejsca mało znane turystom. Wczoraj opublikował poruszającą relację z dzielnic biedoty.

„Przyjechałem tu, żeby zobaczyć piramidy, historię i to, co każdy turysta ogląda na zdjęciach. Ale to, co najbardziej zapamiętam, to życie codzienne tych, którzy tutaj walczą o przetrwanie. W ciągu tygodnia zobaczyłem setki bezdomnych, głodnych dzieci. Maluchy śpiące na chodnikach, brudne, wyczerpane, szukające jedzenia w śmieciach. Widziałem dorosłych robiących to samo. Zero perspektyw. Zero bezpieczeństwa. Tylko codzienna walka o przeżycie. Ogromnie poruszyło mnie, jak wiele jest tu niepełnosprawnych dzieci, często bez butów, bez ubrań. Ich nogi wyglądały tak, jakby przeszły przez wojnę – rany, opuchlizny, siniaki, otwarte skaleczenia. A mimo to potrafiły się uśmiechać.
Każdego dnia, kiedy mogłem, kupowałem jedzenie dla tych dzieci. Z czasem zaczęły mnie poznawać – gdy tylko mnie widziały, przybiegały, cieszyły się, przytulały, jakby czekały na małą chwilę normalności.
Najbardziej złamał mnie moment, kiedy jedna matka rozpłakała się, bo kupiłem jej dziecku jedzenie. A uśmiechy dzieci, kiedy dostawały coś tak zwykłego jak bułkę czy słodycze… tego nie da się opisać.
Wielu ludzi tutaj pracuje dosłownie za nic. Najbiedniejsza warstwa społeczeństwa zarabia około 2 euro za cały dzień, często 10 godzin ciężkiej pracy. Wiele dzieci zaczyna pracować od najmłodszych lat, bo muszą pomagać rodzinie – sprzedają na ulicach, noszą ciężary, segregują śmieci, żebrzą. Walczą o przetrwanie zamiast chodzić do szkoły.
Brud, smród, ubóstwo są tu codziennością. Bezdomne zwierzęta z ranami i guzami wielkości pięści, śmieci na ulicach, kurz, chaos. Do tego widok bezdomnych dzieci wyganianych ze sklepów, jakby były problemem, a nie dziećmi w potrzebie.
Najbardziej uderzającym miejscem była dzielnica śmieciowa – ludzie żyją tu dosłownie na odpadach, segregują je rękami, a dzieci bawią się w śmieciach. Bieda tam jest tak głęboka, że trudno to objąć umysłem.
Odwiedziłem również Miasto Umarłych – ogromną nekropolię, gdzie ludzie mieszkają pomiędzy nagrobkami i w dawnych grobowcach. Dzieci biegające po cmentarzu, rodziny żyjące w kryptach… widok jednocześnie surrealistyczny i bolesny.
A jednak, pośród tego wszystkiego, w zwykłych ludziach jest niesamowite dobro. Najlepiej wspominam przejazdy lokalnymi busami, wypchanymi po brzegi. To tam poczułem się jak jeden z nich – nikt nie traktował mnie jak turysty z zewnątrz. Były rozmowy, śmiech, pomoc, życzliwość. Prawdziwe życie, którego nie zobaczysz jadąc wygodną taksówką.
I co ciekawe – przez cały pobyt jadłem tylko w bocznych uliczkach, w małych, lokalnych miejscach, gdzie talerze i sztućce płukane są wodą z kranu. Zero luksusu, maksymalna autentyczność.
I najlepsze? Nie zatrułem się ani razu. A rok temu w pięciogwiazdkowym hotelu w Marsa Alam – zatrułem się tak, że pamiętam to do dziś. Paradoks, ale prawdziwy.
Po tym wszystkim czuję wstręt do pieniędzy, drogich rzeczy i całego świata, który żyje w konsumpcyjnym amoku. Bo kiedy widzisz ludzi pracujących za 2 euro dziennie, dzieci bez butów, rodziny mieszkające na cmentarzu – luksus, który zna Zachód, zaczyna wyglądać obrzydliwie i pustko. To nie jest słabość. To jest otrzeźwienie. Świadomość, że wartości nie leżą w bogactwie, tylko w człowieku, w sercu, w prostocie i w tym, żeby pomóc choć jednej osobie.
To miejsce mnie zmieniło także w bardzo osobisty sposób. Nauczyłem się przytulać osoby maksymalnie brudne, zaniedbane, poranione. Dla mnie był to akt odwagi, dla nich coś znacznie więcej – znak, że ktoś ich dostrzega, że ktoś ich traktuje jak ludzi, a nie problem.
Dalej przed oczami mam wszystkich tych, którym nie pomogłem. Ciągle myślę: czy ja naprawdę byłem dla nich tą szansą w tym dniu? Czy mogłem zrobić coś więcej? W ich oczach było widać niesamowitą pustkę, głód, brak nadziei… Te pytania i te spojrzenia wracają jak echo i zostaną w głowie długo po powrocie.
Tydzień w sercu Kairu, z daleka od drogich kurortów, wśród meczetów i ciągłego nawoływania do modlitw – czułem się momentami jak w samym sercu piekła. Jakby coś ciężkiego wisiało w powietrzu, jakby jakieś złe moce próbowały się do mnie dobrać. Były miejsca, w których nie wyciągałem kamery, choć chciałem… Nie ze wstydu, tylko ze strachu – o zdrowie, życie i o rzeczy, które miałem przy sobie.
Czułem również ogromną zawziętość w spojrzeniach ludzi, szczególnie mężczyzn. Nie dotyczyło to kwestii religijnych, ale tatuaży – po rozmowie z lokalną osobą dowiedziałem się, że oni patrzą na nie z podziwem, a jednocześnie z zazdrością i gniewem, bo muszą poświęcić kilkanaście lat ciężkiej pracy, aby mieć coś podobnego. To spojrzenia pełne mieszanki respektu, zazdrości i wyrachowania – bardzo mocne doświadczenie, które zostaje w pamięci. To był inny świat. Surowy, dziki, bez filtrów. Świat, który otwiera oczy na wszystko, co wcześniej wydawało się oczywiste.” – opisuje swoją przygodę w Kairze Szymon Maliński.
Warto obejrzeć nie tylko ten odcinek, ale wejść na jego vlog i w wolnej chwili zatopić się w historie pełne piękna, ale też świata, o którym nie pisze się w przewodnikach.
https://www.youtube.com/@vlogmaliny





















